Wiedza tajemna
Bez wątpienia określenia takie jak „trzeci cykl chemioterapii według schematu FOLFIRI”, albo leki o nazwach w stylu oksaliplatyna czy gemcytabina dają poczucie, że ma się dostęp do wiedzy tajemnej. To satysfakcja porównywalna z czasami, kiedy zaraz po pójściu na studia można było recytować znajomym słynne sulcus tendinis musculi flexoris hallucis longi, patrząc ukradkiem na ich twarze, pełne podziwu (lub irytacji – „Obrażasz mnie? Sam jesteś tendinis!”). Na szczęście, równie szybko przechodzi się nad tym do porządku dziennego i człowiek przestaje się niezdrowo podniecać. Niemniej jednak wiadomo, że wiedza o chemioterapeutykach innym lekarzom do szczęścia nie jest potrzebna, poza wiedzą w stylu, że epirubicyna jest czerwona i uszkadza serce, a po platynie dużo się rzyga. I nie ma w tym nic dziwnego, po co onkologowi wiedza o nazwach i rodzajach protez wewnątrzstawowych?
Tak bardzo rozwojowa
„Onkologia to specjalizacja przyszłości” – ile razy zdarzało mi się to słyszeć… Jest to z resztą całkiem logiczne – obecnie nowotwory są druga przyczyną zgonów (w Polsce, ale statystyka jest podobna dla wszystkich krajów rozwiniętych – tacy jesteśmy zaawansowani) i ich wpływ ciągle rośnie. W związku z tym prowadzi się coraz więcej badań mających na celu stworzyć nowe leki. Onkologia miała być trendy i sexy, razem hej do przodu. I pewnie tak jest, gdzieś tam, w Ameryce. I tamże też pewnie nie za bardzo aż tak. Nie mówię, że się nie prowadzi badań, wprost przeciwnie. Ale świadomość, że od pomysłu do leku na półce minie kilkanaście lat, a potem drugie tyle zanim naprawdę się stwierdzi, że to działa, sprawia że jeszcze długo będę leczyć starą (ponad 30 lat w praktyce klinicznej), dobrą cisplatyną. Poza tym umówmy się – czy opłaca się inwestować miliony (a tyle wymaga ten biznes) w prace nad lekiem, który przedłuży życie o kilka lat ludziom w wieku okołoemerytalnym? Za te same pieniądze można dać podwyżki górnikom, to chociaż nie trzeba będzie okien wymieniać na al. Ujazdowskich…
Hardcore
Kiedy jednak – czasem – zdradzałem się innym z moimi zamiarami i mówiłem jasno „onkologia, ewentualnie najpierw interna!” musiałem się wcześniej upewnić, czy mój rozmówca niczego akurat nie ma w ustach, coby się biedak nie udławił. Ja się tutaj nie przechwalam, uważam, że ta specjalizacja nie jest w niczym lepsza czy gorsza od innych – jest po prostu inna. Ale chcąc być szczerym, muszę przyznać, że reakcje otoczenia z reguły były… intensywne. „Naprawdę?!”, „Pogieło Cię?!”, „O Boże…” – brakowało jeszcze przeżegnania się i splunięcia przez ramię, żeby złe przegnać. Sądzę, ze niektórzy łagodniej by przyjęli informację, że przechodzę na islam (z całym szacunkiem do tej religii, nic do niej nie mam) albo wróciłem z odwyku, niż wybór specjalizacji. „Byłam kiedyś w Centrum Onkologii” – mówi mi jedna matka mojego dobrego kolegi w odpowiedzi – „czułam się jak w jakiejś… umieralni, ta atmosfera, te korytarze…” – głos się jej załamuje niczym podczas opowiadania sobie strasznych historii przy ognisku na zielonej szkole.
Brzmi to może jakbym za nic miał ludzkie cierpienie i tragedię tak poważnej choroby. Otóż nie, ja po prostu uśmiecham się pod nosem na stereotypowe reakcje ludzi, którzy z onkologią nie mieli, lub mieli niewiele wspólnego (znajomy znajomego chorował – przy obecnej epidemiologii każdy, kto żył ponad 25 lat musi znać kogoś, kto zmarł na raka, statystyka nie przepuści). Jeśli mówi mi to ktoś, kto ma jakieś poważniejsze doświadczenia – to co innego. Wtedy zamieniam się w słuch, bo każda relacja o chorobie poza szpitalem to wartość dodana i nowa perspektywa, która pomaga zrozumieć pacjenta i jego rodzinę. Ale sytuacja, w której niemal każdy, nawet znajomi studenci/lekarze, na wieść o moim wyborze reaguje z nabożną czcią, mnie po prostu bawi – inaczej musiałbym chodzić do pracy na klęczkach z różańcem w dłoni.
Poza tym – już mniej skromnie – ja lubię wyzwania. I w tym onkologia na pewno mnie nie zawodzi. To specjalizacja, w której dbanie o dobre relacje z pacjentem są tak samo ważne jak samo jego leczenie. To po prostu kawał cholernie ciekawej i wymagającej działki medycyny.
I to jest fajne, oto dlaczego.
Czytam, czytam i myślę „hmm, to jednak nie jestem sama?” 😉 Też myślę o onkologii, właściwie poszłam na lekarski z tą myślą i póki co (a właśnie pożegnałam IV rok) mi nie przeszło. Jasne, był też etap interny, przez moment nawet pediatrii, ale tamto minęło – onkologia została. Strasznie mnie bawią reakcje znajomych na mój wybór – identyczne jak te opisane przez Autora. Osobiście uważam, że lekarze są potrzebni w każdej specjalizacji, a wybór onkologii to nie tyle jakiś gigantyczny heroizm, co specjalizacja, jak inne 😉 ktoś może marzyć o kardiologii, neurochirurgii czy psychiatrii – ja marzę o onkologii 😉
…i tak trzymać! Onkolodzy to obecnie białe kruki w świecie lekarskim, nie tylko w Polsce. Każdy jest na wagę złota, więc jeśli jesteś tym zainteresowana – przyjmujemy z otwartymi ramionami :).
Ja już nic nie mówię poza „nie wiem”, nieważne czy pyta pan profesor, asystent, ciocia czy znajomy niezwiązany z medycyną. Bo kiedy mówię, że myślę o chirurgii albo ewentualnie innej specjalności zabiegowej, to 80% pytających nagle ma problem z tym, że jestem kobietą i ma (bez)czelność pytać o moje plany macierzyńskie i rodzinne i zamiar pogodzenia ich z pracą (tak, jakby zajmowanie się medycyną W OGÓLE sprzyjało wyżej wspomnianej sferze życia). Kiedy mówię „nie wiem”, ucinam temat.
W pewien sposób rozumiem też Was (onkologów i przyszłych onkologów wybór) oraz zdziwienie reakcją otoczenia na taki wybór. Byłam kiedyś, jeszcze przed studiami, wolontariuszką na dziecięcej onkologii; reakcje były identyczne.
Smutna prawda w przypadku kobiet chcących się zajmować operatywą inną niż okulistyka, niestety. Wiesz, lekarzy-mężczyzn jest już coraz mniej (z mojego rocznika 70% absolwentów było kobietami), a chirurgia to taki „ostatni bastion”… Trzeba mieć samozaparcie i robić swoje po prostu a przyszłe sukcesy zamkną usta wszelkim malkontentom. A co do macierzyństwa, to naprawdę nie rozumiem czym chirurgiczne specki miałyby się różnić od zachowawczych?
Tez myślę o onkologii lecz zastanawiam mnie fakt jak z pracą dla onkologów bo przecież ośrodków specjalistycznych z tej dziedziny nie ma za duzo…
Jak jest z dorabianiem w sektorze prywatnym? Lekarz ze specjalizacją z onkologii klinicznej może liczyć na pacjentów w komercyjnej placówce?
„Poza tym umówmy się – czy opłaca się inwestować miliony (a tyle wymaga ten biznes) w prace nad lekiem, który przedłuży życie o kilka lat ludziom w wieku okołoemerytalnym?”
Po przeczytaniu takiego tekstu nie chciałbym trafić do takiego lekarza…. jak można tak pisac o kilku dniach, miesiącach, latach ludzkiego życia, nawet jak ktos ma 100 lat. Nie jest juz godny żyć??
Obawiam się, że nie zrozumiał Pan tego co napisałem. Pozdrawiam